Jak często zdarzają się sytuacje, kiedy to człowiek nie wie sam czy powinien się śmieć, czy płakać? Mnie, wbrew pozorom, nierzadko, a co ciekawe, albo i straszne, większość n nich dotyczy mego ślubnego. Jak bowiem inaczej nie zareagować, jeśli nie bezradnym śmiechem na taką sytuację na ten przykład?
Wczoraj - zajmując się bardzo prozaiczną czynnością dla większej części społeczeństwa, a dla mnie będącą czasami czymś pomiędzy marnowaniem czasu, a "nie chce mi się i nie umiem", znaczy obiadem - zapytałam męża o to, kiedy - w domyśle łaskawie - zabierze się za naprawę lampek nad szafkami w kuchni. Tutaj nadmienię, że rzeczony ma aktualnie wolne, bo jest nauczycielem, ale tak się składa - dodam to na wypadek, gdyby ktoś za chwilę próbował go usprawiedliwiać - że skończył technikum elektroniczne, więc moja prośba nie była z tych z kolekcji "z dupy wytrzaśniętych". Odpowiedział, jakżeż rozbrajająco, że "nie wie". Na moje kolejne pytanie, przez złośliwych pewnie określone już w tej chwili jako drążące, dlaczego, stwierdził: "bo nie umiem".
Tak... Pozostawię to bez komentarza, ale dodam tylko, że wspominam to z uśmiechem na twarzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz